GNIAZDO w kinach od 19 stycznia 2018 GNIAZDO (Colo) reżyseria: Teresa Villaverde scenariusz: Teresa Villaverde produkcja: Portugalia 2017 (136 min) Tak zwane kino festiwalowe i tak zwane kino gatunkowe to z reguły dwie różne bajki. W skrajnie uproszczonej, skrajnie niesprawiedliwej i podszytej skrajnym snobizmem wizji podział obowiązków wygląda następująco: pierwsze z nich żywi się innowacją, drugie – kodyfikacją. Albo tak: kino autorskie samo tworzy sobie swój język, kino gatunkowe natomiast posługuje się językiem gotowym. W tej klasyfikacji gubi się jednak banalna prawda o tym, że reżyserzy-autorzy nie działają w próżni, że sami wpisują się w pewne tradycje i posługują pewnymi konwencjami. Innymi słowy: w ramach kina autorskiego również znajdziemy realizacje, które można by nazwać gatunkowymi. To filmy powstałe w myśl jakichś mód, tendencji, mniej lub bardziej powszechnych. Portugalski „Colo” jest właśnie jednym z nich – na dobre i złe. Film Teresy Villaverde to bowiem wzorcowy przykład kina postantonioniowskiego, kina często określanego epitetem „slow”. Szufladka jest oczywiście niezwykle pojemna, ale „Colo” plasuje się całkiem blisko wyjściowej formuły. Jak niegdyś Antonioni, reżyserka bierze na warsztat problemy społeczne, ale opowiada o nich pośrednio, przez pryzmat egzystencjalnych zmagań bohaterów. Fabułę – rozcieńcza. Przejawy aktorstwa – tonuje. (…) „Colo” opowiada o pewnej rodzinie. Mąż nie pracuje i całymi dniami przesiaduje w domu, coraz bardziej tracąc kontakt z rzeczywistością. Żona zasuwa na dwóch etatach, wciąż nieobecna. Córka, Marta, tylko apatycznie przeczekuje do nadejścia wieczoru, by móc znowu snuć się gdzieś po nocy wraz z najbliższą koleżanką, Júlią. W toku filmu tych czworo doświadczy szeregu perypetii: niechcianej ciąży, nieudanego wymuszenia, próby samobójczej i podmiany tożsamości. Villaverde jednak nie da się porwać dramatyzmowi tych wydarzeń, opowie o nich z niezmiennym dystansem. Trochę tak, jakby obserwowała klatkę, gdzie zamknięto istoty o jakichś ekscentrycznych, niezrozumiałych dla niej obyczajach. Czy to scenariuszowy przypadek, że Marta sama posiada akurat udomowionego ptaszka, którego trzyma akurat w klatce? Pewnego dnia zwierzątko zapada na dziwną chorobę i umiera – trochę symbolicznie, a trochę ot, tak. (…) W jednej z pierwszych scen Marta przychodzi do domu i znajduje w nim ojca, poddenerwowanego i przekonanego, że żona właśnie go opuściła. Ta jednak chwilę później wraca – jak twierdzi, z pracy – i macha ręką na podobną niedorzeczność. Innego dnia nastolatka zauważa jednak matkę na obiedzie z obcym mężczyzną. Czy to jej kochanek, dowód, że ojciec faktycznie miał powody do obaw? Trudno powiedzieć, postać pojawia się bowiem w jednej scenie, wypowiada grzecznościowe „dzień dobry” i wychodzi, by już więcej nie powrócić. Podobny los czeka zresztą wielu bohaterów i wiele wątków. Trochę tak, jakby świat Marty powoli rozpadał się na jej oczach, wyparowywał: ojciec jest na bezrobociu, matka ciągle nieobecna, a w ich mieszkaniu wyłączyli prąd. O co chodzi? Jak nie wiadomo o co, to wiadomo, że o pieniądze. Zaskoczenia nie ma: wiodącym tematem filmu jest wielkie wyparte całego kraju – kryzys. „Colo” robi jednak największe wrażenie nie jako polityczna alegoria czy hiperrealistyczny teatr absurdu. Najciekawszy wydaje mi się wymiar filmu, który z braku lepszego terminu nazwałbym „ambientowym”. Chodzi o to, w jaki sposób naturalizm statycznej kamery, beznamiętnie filmującej ludzi we wnętrzach, zbliża się do minimalistycznego malarstwa abstrakcyjnego. Villaverde ustawia kadry i aranżuje przestrzeń w taki sposób, że jej bohaterowie wciąż są zamknięci wśród płaskich, różnobarwnych figur geometrycznych (w filmie jest nawet scena lekcji geografii). Bladoniebieskie kominy na dachu; ciepłe wnętrze mieszkania widziane nocą z zewnątrz, podzielone przez ramy okienne na szereg mniejszych, różnokolorowych bloków; nawet tkanina dekoracyjna wisząca na ścianie w pokoju. Oglądając „Colo”, widziałem wszędzie powidoki obrazów Marka Rothko czy Pieta Mondriana. (…) Jakub Popielecki – Filmweb.pl